Ten las spłynął krwią.

Z  Janem Szymańskim,  byłym mieszkańcem wymarłej wsi Bromierzyk w Puszczy Kampinoskiej, rozmawia Janusz Szostak

Jak długo mieszkał Pan w Bromierzyku?

Czterdzieści lat, od 1936 do 1976 roku. Przeżyłem tam wojnę, okupację i wejście Rosjan. Dziś mieszkam z córką i zięciem w oddalonym Teresinie. Do rodzinnej wioski przyjeżdżam raz do roku. Spotykamy się tam zawsze 17 września, gdyż wówczas jest odprawiana msza. Celebruje ją proboszcz z parafii w Brochowie,  przyjeżdża też wójt gminy Brochów oraz wielu byłych mieszkańców Bromierzyka,  Lasocina, Łaz Leśnych, Brochowa,  Karolinowa czy Bielin. Tego dnia przy kapliczce świętej Teresy modlimy się za ofiary sowieckiej agresji na Polskę w 1939 roku. Sporo dawnych znajomych się spotyka.

Przeżył Pan tu wojnę. Jak Pan wspomina ten czas?

Byłem wtedy dzieckiem. Tu była już Trzecia Rzesza, a kilkadziesiąt metrów od kapliczki była granica z Generalną Gubernią. Rodzice chodzili za granicę handlować żywnością. Niemcy, którzy tu stacjonowali, byli w porządku, dało się z nimi żyć. Oni cały czas w naszej wsi mieli posterunek, mieścił się w szkole. Niekiedy przychodzili  do nas i ostrzegali przed niebezpieczeństwem.

Jakie to było niebezpieczeństwo?

Niemcy polowali na partyzantów, przyjeżdżali do wsi i szukali ich po gospodarstwach. Bo byli tu ludzie z Warszawy, którzy we wrześniu 1939  schronili się w puszczy i tworzyli oddziały. Oni przyjeżdżali na wieś w dziesięciu – dwunastu i  lokowali się u kogoś w stodole. Niemcy ich cały czas szukali. Z bagnetami chodzili po stodołach, oborach i kłuli słomę i siano. Jak kogo znaleźli, to wyprowadzali do lasu i zabijali. Oszczędzali tylko tych, którzy z nimi współpracowali.

Widział Pan kiedyś, żeby na kimś wykonano egzekucję?

Tak, kiedyś partyzanci zastrzelili dwóch Niemców, którzy mieszkali w szkole. Tych, którzy nas ostrzegali przed innymi Niemcami. Uważali ich za wrogów, nie wiedzieli chyba, że pomagają Polakom.

Skoro Niemcy byli w tej szkole, to dzieci w czasie wojny się nie uczyły?

Ależ skąd, cały czas chodziłem do szkoły. Gdy zaczęła się wojna, miałem siedem lat. W tej starej szkole skończyłem trzy klasy, potem chodziłem do Lasocina.

W styczniu 1945 roku przez Bromierzyk przeszedł front.

Jak Ruscy się zbliżali, to myśmy się chowali w piwnicy, bo w domu było strach siedzieć. Takie był eksplozje wokół. Koło dębu świętej Teresy było straszne natarcie, Ruscy wtedy kaplicę zniszczyli. Niemieckie czołgi były porozbijane, ludzie później chodzili i cięli je na złom. Widziałem też, jak niemieccy oficerowie zrywali pagony i wrzucali je w krzaki. Krzyczeli: „Hitler kaput”. A później Ruscy weszli. Widziałem pozabijane konie, uprzęże leżały, a ludzie lecieli do lasu i wybierali, co się dało. Rosjanie wyłapywali Niemców. Prowadzili drogą przez wieś gęsiego dziesięciu hitlerowców. Za nimi szedł  Rusek i nagle serią z pepeszy  ich pozabijał. W wojnę tu dużo ludzi zginęło – Niemców, Rosjan, Polaków, cywilów też zabijali. Ten las krwią spłynął.

Jak wspomina pan wejście Rosjan do Bromierzyka?

Gdy do wsi weszli  Ruscy, to ja z młodszym bratem siedziałem na płocie, takim  z drągów. Patrzyliśmy, jak oni maszerują. Zdzisiek, mój brat jadł chałkę. Zobaczył to jeden z tych sołdatów i mu ją zabrał. Wtedy brat się rozpłakał. A jakiś oficer zatrzymał się przy nim i zapytał, co się stało. No to Zdzisiek mówi, że ten sołdat zabrał mu bułkę. Ten oficer dogonił go i strasznie przeczołgał.

Ale oni też chyba rabowali  i gwałcili

To prawda,  porobiły się z nich takie gangi i chodzili po wsi. Szukali dziewczyn, które w wojnę z Niemcami żyły, bili te dziewczyny i gwałcili. Potem wiele z nich wyjechało do Warszawy i rodziny pozakładały.

Ile było gospodarstw w Bromierzyku przed wojną i zaraz po niej?

Pewnie ze czterdzieści, a w każdym nawet po dziesięć czy dwanaście osób, bo wtedy rodziny były wielodzietne. Ale po wojnie młodzi zaczęli stąd wyjeżdżać, bo z tej ziemi nie dało się wyżyć, bo to piąta – szósta klasa. Szukali pracy w Warszawie, na Śląsku i ściągali tam swoje rodzeństwo. Tak pomału wieś pustoszała.

Pan jednak tu został.

Miałem 23 lata, gdy się ożeniłem, i od razu poszedłem do pracy  do fabryki w  Chodakowie. Tam niemal sami chłoporobotnicy wtedy pracowali. Pracowałem w zakładach i prowadziłem gospodarstwo. Miał wtedy siedem  hektarów, ale z tego nie dało się żyć. Trzeba było szukać pracy, żyć. Później żona też poszła do fabryki.

Jak stąd dojeżdżaliście do Chodakowa?

Zabierał nas stąd samochód star, przyjeżdżał z fabryki. Koło kapliczki był przystanek i tam przychodzili  ludzie z Bielin, z Karolinowa, Bromierzyka.

W 1976 roku postanowił Pan rozstać się z Bromierzykiem. Co się wtedy stało?

Park Kampinoski wykupywał gospodarstwa. Na początku ludzie podchodzili do tego nieufnie, ale potem sołtys zrobił zebranie w szkole. Przyjechał przedstawiciel Kampinoskiego Parku Narodowego, naczelnik z gminy Kampinos. Ogłosili oficjalnie, że wykupują ziemię. To była dobrowolna sprzedaż, kto chciał, to sprzedawał. Zgłosiliśmy się do dyrekcji parku w Izabelinie, oprócz mnie jeszcze dwóch gospodarzy, a później następni się zdecydowali. I tak wieś zaczęła pustoszeć.

Kiedy tak na dobre opustoszał Bromierzyk?

Myślę, że było to w 80. latach, po stanie wojennym, w 1984 roku. A teraz nie ma tu nawet jednego domu, jednego mieszkańca. Karolinów też przestał istnieć. jeszcze na Bielinach może mieszkają dwie – trzy osoby.

A jak się tu mieszkało?

Kto chciał pracować i miał trochę ziemi oraz robotę w fabryce, to nie żył źle. A do tego powietrze zdrowe, grzybki, kanał Łasica, gdzie na  ryby się chodziło. Żyło się blisko przyrody, to było  zdrowe życie.

Krążą opowieści o Bromierzyku, że to nawiedzona wieś. Słyszał pan o tym?

Tam przy świętej Teresie, jak ten dąb, to ludzie opowiadali, że działy się dziwne rzecz. Moi rodzice też mówili, że coś tam im się pokazywało. Jakieś zjawy. Trudno mi powiedzieć, co to było. Mówili, że jak nieraz jechali w nocy wozem, to coś się objawiało, wychodziło na drogę, stawało przed koniem, przed wozem. Słyszałem, że tam często ludziom gasną silniki samochodów czy motocykli, To się działo wielokrotnie, że samochód gasł, odholowali go kawałek dalej i odpalił. Jak byłem kawalerem i do Bielin się chodziło na dziewczyny, to nieraz czułem się nieswojo, idąc lasem. Miałem wrażenie, że ktoś za mną idzie, że wbija wzrok w plecy. Z duszą na ramieniu wracało się do domu.

Też czasami czuję tu obecność kogoś, kogo nie widzę.

Tak, tutaj  coś takiego się objawia. To mogą być dawni mieszkańcy Bromierzyk czy Karolinowa. Może nawet tacy, którzy  mieszkali tu  sto, dwieście lub  więcej lat temu. Oni mają to miejsce pod opieką, strzegą go.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz