
Express Sochaczewski i Fundacja e-Sochaczew rozpoczynają pierwszy w historii sochaczewskich mediów wspólny projekt medialny zatytułowany „Sochaczewskie opowieści niezwykłe i niesamowite”. Co prawda trochę nasz dzieli, ale okazuje się, że łączy nas Sochaczew, jego historia, tradycja, ciekawi ludzie, którzy żyli w naszym mieście i oczywiście ci, którzy obecnie kształtują nasze miasto.
W ostatnich latach mieszkańcy Sochaczewa podzielili się na zwolenników i przeciwników władz samorządowych jak i rządu. Wzajemne antagonizmy osiągnęły już taki poziom, że o współpraca obu grup dla dobra Sochaczewa jest mało prawdopodobna. Okazuje się jednak, że można. Dwie do niedawna nie darzące się zbytnią sympatią sochaczewskie redakcje, czyli Express Sochaczewski i e-Sochaczew rozpoczęły po raz pierwszy w historii sochaczewskich mediów wspólny projekt medialny zatytułowany „Sochaczewskie opowieści niezwykłe i niesamowite”.
– Co prawda trochę nasz dzieli ale okazuje się, że więcej łączy. A jest to nie tylko miłość do Sochaczewa, ale również od jego tradycji i historii oraz legend, którymi miasto obrosło przez stulecia. Nasz projekt jest co prawda apolityczny, ale mamy nadzieję, że będzie przykładem dla innych. Przykładem pokazującym, że dla dobra miasta i jego mieszkańców możemy działać wspólnie mimo dzielących nasz różnic – mówi Jerzy Szostak, redaktor naczelny Expressu Sochaczewskiego.
– Pozytywne rzeczy tworzą się dzięki współpracy. Zapraszamy bardzo serdecznie do zapoznania się z naszym nowym cyklem. To pierwszy tego typu projekt w Sochaczewie. Historie z naszego miasta to niezwykle bogaty zbiór, z którego warto czerpać. Opracowując formę tego przedsięwzięcia, postawiliśmy nie tylko na unikatowe tematy, wychodzące poza ramy znanych szablonów, ale i na możliwość zapoznania się z nimi bardzo szerokiemu gronu odbiorców. A jeśli są osoby, które zadadzą pytanie, dlaczego powstał projekt łączący dwie redakcje, odpowiem słowami Władysława Bartoszewskiego: Bądź czynnikiem zgody, czynnikiem dobrze pojętego kompromisu. Całkowitej nieustępliwości, izolacjonizmu, niechęci do współpracy i porozumienia z przeciwnikiem nie uważaj za cnotę stałości. Dopatruj się w tym raczej ciasnoty umysłowej i zbadaj, czy nie kryje się tam na dnie zła wola. I żegnając się, zapraszam na cykl z przesłaniem także profesora Bartoszewskiego mawiającego: No, do widzenia! Robimy, co możemy, a co nie możemy, też robimy! – mówi stwierdza Dominika Myszkowska z e-Sochaczew.
W pierwszym odcinku, który można obejrzeć na portalu e-sochaczew.pl, poruszyliśmy historię zjawisk jakie miały miejsce na ulicy Dalekiej w Sochaczewie. Zjawisk z pogranicza nie tylko parapsychologii czy psychokinezy, ale również fizyki kwantowej i teologii. Należy również wspomnieć o tym, że zdarzenia do jakich dochodziło na Dalekiej były wówczas najlepiej udokumentowanymi zjawiskami tego typu na świecie. Jednak ze względu na panujący w Polsce stan wojenny władzom komunistycznym nie zależało na ich rozwiązaniu. Nie tylko dlatego że przeczyły one ówczesnej nauce, ale przede wszystkim wyznawanemu przez komunistów materializmowi. Jakby tego było mało w próbę rozwiązania koszmaru, który spotkał rodzinę Sokołów, włączył się także Kościół, z którym komunistyczne władze nie chciały mieć nic do czynienia.
Koszmar na ulicy Dalekiej
Cała historia zaczęła się w 1983 rok, gdy w pewnym domu na ulicy Długiej w Sochaczewie zaczęły dziać się dziwne zjawiska. Z niewiadomych przyczyn przemieszczały się tu przedmioty, słychać było stukanie, dziwne głosy. Ludzie mówili o duchach. Zaś mieszkańcy domu, aby uniknąć obrażeń, zmuszeni byli chodzić po mieszkaniu w kaskach motocyklowych na głowach. Wkrótce o tych tajemniczych zdarzeniach usłyszała cała Polska i nie tylko. I każdy chciał to zobaczyć. Te dziwne zjawiska próbowali rozwikłać milicjanci, parapsychologowie i duchowni. Nawet Lech Wałęsa przyjechał zobaczyć ducha.
„Na miejscu tłumy gapiów, ciekawskich, zabobonnych i podejrzliwych, czasem nawet agresywnych, osoby niezrównoważone psychicznie, aroganckie spirytystki podające się za „wysłanniczki innego świata” – czytamy w jednej z prasowych relacji.
Tajemnicze zjawiska pojawiły się domu Hanny Sokół w dwa miesiące po śmierci jej męża Józefa. Jeszcze siedem lat później „duchy” nie dawały za wygraną. Szczególnie upodobały sobie 11-letnią Joannę Sokół. Atakowały także jej siostrę Dorotę oraz ich babcię Mariannę Świątkowską.
Tajemnicze zjawiska, jakie miały miejsce w Sochaczewie, zainteresowały ks. biskupa Zbigniewa Józefa Kraszewskiego, który był w tym czasie wikariuszem generalnym archidiecezji warszawskiej.
– W styczniu osiemdziesiątego czwartego roku wpadł mi w ręce „Express Wieczorny” zawierający artykuł „Straszny Dwór w Sochaczewie” – wspominał przed laty, nieżyjący już biskup – Z tekstu zamieszczonego w gazecie wynikało, że w domu w tym mieście, po śmierci gospodarza dzieją się dziwne rzeczy. Według pani Ireny, siostry nieżyjącego właściciela domu, dwa miesiące po pogrzebie coś zaczęło bębnić po ścianach. Potem kubły pełne wody same się przewracały. Z kredensu wylatywały szuflady, spadały garnki i czajniki, a taboret koziołkował przez kuchnię. Funkcjonariusze milicji przez kilka dni obserwowali nawiedzony dom. Podczas, gdy milicjanci czyhali w ciemnościach, w mieszkaniu sprzęty tańczyły jak oszalałe. Hałasy i łomoty zostały częściowo nagrane przez milicję na magnetofon. Sprowadzono księdza. Przybył tez radiesteta z Warszawy, ale stwierdził jedynie niewielkie pasmo promieniowania, które nie ma związku z występującymi zjawiskami. Po powrocie do Warszawy sprawdziłem, że fakty opisane w gazecie nie są wytworem fantazji. Opowiedzieli mi o tym księża z Sochaczewa. Jednak postanowienie, aby odwiedzić „straszny dwór”, nie zostało prędko zrealizowane – dodał ksiądz biskup. Dopiero 31 lipca 1984 roku nadarzyła się okazja. Biskup został zaproszony, aby odprawić pogrzeb zasłużonego kapłana, ks. Stefana Kankiewicza, w Trojanowie. Po Mszy św. pojechał do domu, w którym „straszy”.
– Znaleźliśmy się na ulicy Dalekiej z ks. Proboszczem Józefem Kwiatkowskim. Była obecna właścicielka domu pani Hanna Sokół. Później przyszła bratowa zmarłego, Irena Sokół. Według mieszkańców domu, niesamowite zjawiska zaczęły się w grudniu. Najpierw pukanie. Później zaczęło się wyrzucanie szuflad, bicie luster. Węgiel unosił się w powietrzu. Doniczki spadały z okien. Właścicielka domu skarżyła się, że nie było rzeczy, którą można by schować. Ubrania i buciki dzieci były porozrzucane. Dzieci szły do szkoły bez kapci, bez butów, bez swetra – wspominał ksiądz biskup.
Irena Sokół, relacjonowała biskupowi zdarzenia z jej domu: – Dzieci kiedyś jadły obiadek. I po obiedzie ja mówię: To na deser zrobię wam kisiel. Ja poszłam. Ale tutaj przychodzi taki stryjeczny brat z rodziny. On krzyczy na moją mamę: Babcia zobacz czajnik się uniósł! Więc mama chciała ten czajnik zatrzymać. Była zima. Gotująca się woda. Czajnik spadł. On za chwilę patrzy i nie ma kisielu. Nawet i ten talerz z kisielem uciekł Proszę Biskupa, ja mam wszystko pobite . Nie mam ani jednej szklanki, ani talerza. Wszystko pobite. Samo się pobiło. Również telewizor. Tu stał mój telewizor. Tutaj. Więc nie dość, że upadł i tu sobie tak wędrował po podłodze. Kiedyś krzesło się niosło i samo uderzyło w ścianę. Widać tutaj dziurę w ścianie Tam znowu obicie po nożu. Nie wiem, co będzie. Teraz z kolei drze mi pościel. Ja niedługo nie będę miała na czym spać – opowiadała kobieta biskupowi.
W strasznym domu
Pewnego dnia zdesperowana pani Hanna Sokół poszła po zaświadczenie do Milicji Obywatelskiej, aby potwierdzono jej urzędowo i na piśmie, że mieszkanie zostało zdemolowane bez jej winy. Milicja odpowiedziała krótko i na temat: – Nie możemy wydawać zaświadczenia, ponieważ zjawiska są stwierdzone, ale przestępca nieznany.
Wtedy kobieta poszła do naczelnika miasta z nadzieją, że on jej pomoże. Po tej rozmowie przyszedł na ulicę Daleką ktoś z Rady Miejskiej, ale z góry się zarzekał, że nie wierzy w takie bajki. Usiadł spokojnie i wtedy doniczka sama uniosła się w powietrze i uderzyła w ścianę obok jego głowy. Natychmiast uwierzył. Ale władza ludowa nic nie zrobiła, aby tajemnicze zjawiska wyjaśnić i ulżyć Sokołom w koszmarze.
Jedynie Leszek Franaszek – porucznik MO, który w szkole Joasi Sokół był przewodniczącym Koła Rodzicielskiego, postanowił pomóc udręczonej rodzinie. – Nie przychodziłem tak służbowo, ale z czystej ludzkiej życzliwości Chciałem pomóc tej rodzinie, która znalazła się w naprawdę nieprzyjemnej sytuacji. Zaczęło się od stuków, jakby za ścianą sąsiad pukał, tak to wyglądało. Ale nie pukał. Nagrywaliśmy te stuki na magnetofon – mówi mi po latach. Taśmy dawali do odsłuchania wojskowym specjalistom od nasłuchów z lotniska w pobliskich Bielicach, ale oni nic nie słyszeli. Nic się nie nagrało.
– Nigdy nie widziałem czegoś równie przerażającego. Podczas jednej z moich wizyt, telewizor spadł ze stołu, pofrunął parę metrów i upadł na podłogę. Innym razem nóż kuchenny wyskoczył z szuflady i wbił się w drzwi. Garnki, talerze, krzesła i inne sprzęty, fruwały bez niczyjej pomocy. Nie wierzyłem własnym oczom. Zamknięta kłódka opuściła skobel, przeleciała przez pokój, uderzając mnie w ramię. To znowu lecąca filiżanka zawróciła, gdy dotarła do mnie. Długo by opowiadać o tym, co tam się działo. A trwało to kilka lat – wspominał Leszek Franaszek.
Dom nachodziły tłumy ciekawskich, którzy koniecznie chcieli zobaczyć „ducha”. Ciekawość przywiodła tam również Lecha Wałęsę, który odwiedzał mieszkającą w pobliżu siostrę, o czym jednak media nie wspominały. Po tej wizycie, rodzina Sokołów miała problemy z funkcjonariuszami Służby Bezpieczeństwa, którzy nie chcieli uwierzyć, że przywódca Solidarności siedział u nich w domu kilka godzin, aby zobaczyć „ducha”. Ponoć zobaczył.
– Każdy chciał się na to załapać. Tam się działy dziwne rzeczy i ludzie chcieli to zobaczyć. Z ulicy wchodzili wprost do domu, albo szli do studni po „cudowną wodę”. Chroniłem ich przed tymi oszołomami. Przyjeżdżało tam mnóstwo ludzi, wszyscy chcieli zobaczyć „ducha”. Mówiłem nieraz: „Jedziecie tu, to weźcie coś dla tych ludzi, im się wszystko w domu wytłukło, żadnej szklanki całej nie było”. Obiecywano im różne rzeczy, o których ja od początku wiedziałem, że są nierealne. Mamiono ich kłamstwami. Tak, jak Joasię wyjazdem do Japonii – wspomina Franaszek.
Czasami dochodziło do bardzo dramatycznych sytuacji. Takich, jak porwanie dziewczynki przez mieszkańców Wejherowa. Przeczytali oni o niezwykłych zdolnościach dziewczynki i postanowili wykorzystać ją do swoich makabrycznych celów.
W tej rodzinie zmarł mężczyzna, którego syn w tym czasie przebywał w wojsku i nie dostał przepustki na pogrzeb ojca. Nie to jednak go zmartwiło, lecz fakt, że bliscy pochowali go w garniturze, w którym miał schowanych kilkanaście tysięcy dolarów (wówczas był to ogromny majątek). O tym, że pieniądze są w marynarce, wiedział tylko syn będący w wojsku. Rodzina nie mogła się pogodzić ze stratą fortuny i postanowiła przeprowadzić nielegalną ekshumację. Obawiali się jednak, że zmarły będzie się bronił przed opróżnieniem kieszeni. Wymyślili zatem, że zmarłego powstrzyma Joasia. W tym celu ją porwali i samochodem wywieźli z Sochaczewa na cmentarz w Wejherowie. Jednak dziewczynce tuż przed celem podróży udało się uciec i powiadomić milicję.
Nadzwyczajne moce
Mało kto wiedział wówczas o tym, że Joasia posiadała także jeszcze jedną nadzwyczajną umiejętność: – Ona miała zdolność czytania przez zakrytą kartkę – relacjonuje Leszek Franaszek – Bawiłem się z nią tak, że pisałem np. „Konstantynopol”. Zawijałem kartkę kilka razy, a ona czytała zawsze bezbłędnie jej treść.
Pewnego dnia Joasia źle się poczuła, matka wezwała pogotowie. Przyjechał doktor Krystian S., ale Joasia nie chciała dać się zbadać: – Nie lubię cię! – krzyczała nie wiedzieć czemu do lekarza. I wtedy – jak relacjonuje Leszek Franaszek – stała się rzecz dziwna: – Z podłogi podniosło się krzesło, takie na metalowych nogach, wycelowało w lekarza i z impetem ruszyło w powietrzu w jego stronę. Doktor w porę się uchylił, bo pewnie by zginął na miejscu. To była taka siła, że to krzesło zrobiło sporą dziurę w ścianie!
Wśród ekspertów, próbujących rozwikłać tajemnicę domu rodziny S., był również Lech Emfazy Stefański, prezes Polskiego Towarzystwa Psychotronicznego. Stefański, wraz z dr Romanem Bugajem, odwiedził ośmiokrotnie dom państwa Sokołów. Spisali z tych wizyt relację, w której między innymi czytamy: „(…) Przypadek „strachów” w Sochaczewie jest typowy: prawdopodobnie mimowolnymi sprawcami zjawisk są dzieci wchodzące w okres dojrzewania: 13-letnia Asia i 14-letni Włodek. (…) Wiemy, że nie świadomość, lecz podświadomość osób medialnych steruje takimi zjawiskami telekinetycznymi, jakie obserwuje się w Sochaczewie. (..) Trzeba tu dodać, że to, co dzieje się w Sochaczewie, należy do klasy zjawisk bardzo dobrze znanych badaczom, wielokrotnie opisywanych, a w języku niemieckim określanych jako Spukphaenomene lub żartobliwie Poltergeist („duch stukający”). Jak się przeważnie okazuje, mimowolnym sprawcą zjawiska bywa dziewczynka lub chłopiec w okresie dojrzewania. Zachwiana w tym czasie równowaga energetyczna organizmu staje się przyczyną wyzwolenia sił, które moskiewski fizyk dr Aleksander Dubrow nazywa biograwitacyjnymi (są to te same siły, które powodują rozrywanie się nici chromosomów podczas podziału jądra komórkowego). Działaniem sił biograwitacyjnych na otoczenie dojrzewającego osobnika nie steruje jego świadomość – są to działania bezwiedne, podświadome (…).”
Bugaj przeprowadził wówczas szereg obserwacji i doświadczeń. Niektóre z nich przytaczam, za jego relacją z 1984 roku: „1. Podczas przechodzenia Joasi przez kuchnię, uniósł się do góry i „podążał” za nią but leżący początkowo w rogu pomieszczenia. 2. Stwierdziłem unoszenie się i lot w powietrzu nie dotkniętego przez nikogo garnka blaszanego. Samego garnka w locie nie widziałem, gdyż jego lot był zbyt szybki. Lecący garnek uderzył w ścianę kuchni, a następnie spadł na podłogę. 3. Leżąca szufelka metalowa do węgla nagle uniosła się w powietrze, przeleciała kilkadziesiąt centymetrów nad podłogą i upadła z hałasem koło kuchni. 4. Nie dotykany przez nikogo talerz porcelanowy (średniej wielkości), znajdujący się na stole, uniósł się nagle w powietrze, przeleciał niezwykle szybko pod sufitem kuchni i z trzaskiem rozbił się na przeciwległej ścianie. (…) 7. Następny fenomen był bardzo dziwny, kryjący w sobie zagrożenie. Gospodyni poczęstowała nas gorącą herbatą i postawiła trzy szklanki na stole w pokoju. Przebywałem wówczas w kuchni, Joasia siedziała na krześle ok. 1 m od stołu. Nagle jedna ze szklanek, pozostająca przez cały czas w polu mojego widzenia (drzwi z pokoju do kuchni są zawsze otwarte), poderwała się do góry, przeleciała niezwykle szybko koło mojej głowy, wylewając prawie całą gorącą herbatę na moje ubranie, część zaś na pobliską ścianę, a następnie rozbiła się z trzaskiem o kredens kuchenny. Pragnę podkreślić, że ani jedna kropla herbaty nie oblała mi twarzy, a także to, że na jasnym ubraniu, po wyschnięciu herbaty, nie powstała żadna plama. (…) Manifestacje telekinetyczne zachodziły w pełnym świetle dziennym, albo przy silnym oświetleniu elektrycznym, jedynie zjawiska wymienione w punktach 8. i 9. wydarzyły się w ciemności. (…)”.
Bugaj i Stefański twierdzą, że – na prośbę matki Joanny – próbowali opanować niszczącą, nieznaną energię generowaną przez dziewczynkę. Ich zdaniem było to typowe medium psychokinetyczne, które zamierzali ukierunkować i spowodować wyładowanie energii w sposób zamierzony i kontrolowany. W tym celu rozpoczęli serię doświadczeń. Jedna z tych prób polegała na powtórzeniu efektu psychokinetycznego Uri Gellera – izraelskiego iluzjonisty, który twierdzi, że ma zdolności paranormalne.
Oto fragment protokołu z tego eksperymentu: „Joasia bierze do ręki aluminiową łyżkę stołową, trzyma ją za trzonek i lekko pociera ją dużym palcem. Po kilku minutach łyżka wygina się w kierunku jej biustu, następnie z trzaskiem pęka, przy czym górna część całkowicie odłamuje się i upada na stół. Próba wykonana z widelcem, a następnie z łyżeczką od herbaty, przebiega w sposób podobny, lecz teraz następuje jedynie całkowite wygięcie w miejscu przewężenia trzonka”. Wykonano dziesięć takich prób. (…) wszystkie zakończyły się pozytywnie: „Duże łyżki aluminiowe zawsze pękały, łyżeczki i widelce stalowe ulegały zaś całkowitemu wygięciu. (…) Z doświadczeń tych zostały sporządzone zdjęcia fotograficzne i filmowe.”
Tego co działo się w domu Sokołów nie da się jednak wytłumaczyć jedynie sugestią naśladowczą. Szukano dla sochaczewskich zjawisk tłumaczeń naukowych i pseudonaukowych. Krzysztof Boruń – nieżyjący już badacz zjawisk nadprzyrodzonych, próbował w książce „W świecie zjaw i mediów” wyjaśnić w sposób naukowy zjawiska, do jakich dochodziło m.in. w Sochaczewie. Według niego kluczem od ich wytłumaczenia ma być m.in. hipoteza prof. dr hab. Arkadiusza Górala, dotycząca wewnętrznego mechanizmu fizycznego oddziaływań grawitacyjnych na poziomie mikroświata i przyjmująca, że ładunek grawitacyjny związany jest ze strukturą subtelną cząstek elementarnych. Niewykluczone więc, że: „w wyniku pewnej konfiguracji pól, nawet elektromagnetycznych, można zaburzyć pola grawitacyjne w takim stopniu, iż spowoduje to określone zjawiska fizyczne, jak na przykład znacznie silniejsze niż zazwyczaj przyciąganie, odpychanie lub wręcz odpychanie zamiast przyciągania”.
Dusze czyśćcowe
Zjawiska te – patrząc na nie z innej perspektywy – pragnął wyjaśnić także biskup Zbigniew Józef Kraszewski, który wielokrotnie wracał w tej sprawie do Sochaczewa. Druga wizyta biskupa w domu przy ulicy Dalekiej, miała miejsce we wrześniu 1984 roku. Na Daleką biskup Kraszewski przybył w towarzystwie ks. Józefa Kwiatkowskiego oraz proboszcza z parafii Św. Wawrzyńca w Sochaczewie, ks. Henryka Franciszka Łupińskiego. Był również ks. dr Jerzy Lewandowski.
Na prośbę ks. bp Zbigniewa Józefa Kraszewskiego, ks. proboszcza Józefa Kwiatkowskiego od pierwszego września odprawiał codziennie mszę świętą za duszę zmarłego śp. Józefa Sokoła. Były to tzw. msze św. Gregoriańskie, które miały trwać przez cały wrzesień. 14 września została odprawiona XIV Msza Święta Gregoriańska.
– W domu przy ulicy Dalekiej 11 poświęciłem wodę święconą i za pomocą tej wody poświęciłem cały dom. Zawiesiliśmy w mieszkaniu poświęcone krzyże. Odmówiliśmy razem, ze wszystkimi zgromadzonymi kapłanami, specjalne modlitwy. Pomodliliśmy się razem ze wszystkimi tam obecnymi domownikami i odjechaliśmy do Warszawy. Według relacji księdza proboszcza, przerażające zjawiska od tego dnia zasadniczo uległy przerwaniu – wspominał przed laty ksiądz biskup.
Ponownie biskup Kraszewski zjawił się w „w domu, gdzie straszy” 20 lutego 1986 roku. Jak wspomina: Najpierw odwiedziliśmy księdza proboszcza Franciszka Łupińskiego przy kościele św. Wawrzyńca w Sochaczewie, potem pojechaliśmy do księdza proboszcza Józefa Kwiatkowskiego przy kościele Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Boryszewie. Po obiedzie udaliśmy się na ulicę Daleką. Dom i mieszkanie nie były tak zdemolowane, jak uprzednio. Wnętrze zostało odnowione. W całym domu porządek. Poza mną byli obecni: ksiądz proboszcz Józef Kwiatkowski, ks. Prałat Antoni Wiśniewski, s. Teresa z kurii metropolitarnej warszawskiej, s. Janina z Kurii Metropolitarnej Warszawskiej, mój kierowca i domownicy. Na początku poświęciłem mieszkanie i pomodliliśmy się. (…) Z relacji Hanny Sokół i jej dzieci wynikało, że w dniu 14 września 1984 roku zjawiska uległy przerwaniu, ale po pewnym czasie niektóre sporadycznie się pojawiały. Były rzadsze niż dawniej i miały inny przebieg. Tak np. telewizor nie ulega zniszczeniu, ale przeciwnie potrafi się sam włączyć, kiedy w całym Sochaczewie nie ma prądu. Również radio działa bez zasilania”.
Asia Sokół opowiedziała wówczas, że „ten ktoś” działający niewidzialnie w ich domu, dawniej tylko pukał. Jednak teraz mówił ludzkim głosem i śpiewał. Próbkę tego śpiewu nagrano na taśmę magnetofonową: „Przerażający ton sprawia wrażenie, jakby pieśń wykonywało więcej osób, a nie jedna. Niestety później pieśni te same się kasowały na taśmie. Nowym było również zjawisko pokazywania się małej, jakby dziecięcej rączki, która wychyla się zza wersalki i czyniła gest powitania. Mała Dorotka kilka razy przywitała się uścisnąwszy ową rączkę. Niestety, za ostatnim razem uległa oparzeniu! Rączka „zjawy” była gorąca!” – relacjonował biskup Kraszewski, który zwraca uwagę, że przypomina to „Muzeum Dusz Czyśćcowych” w Rzymie, gdzie istnieją ślady dłoni dusz czyśćcowych, odbite na różnych materiałach: „Te ślady wskazują, że dłonie były już nie tylko gorące, ale palące jak płomień. Ślady ich, bowiem są wypalone na materiale, którego dotykały” – wyjaśnia ksiądz biskup.
„Jest rzeczą wysoce nieprawdopodobną, aby tak przemawiała dusza zmarłego Józefa. Należy przypuszczać, że do działania zmarłego Józefa Sokoła dołączyły się duchy, które lubią czynić źle… Najprawdopodobniej, w stosunku do mieszkańców domu przy ulicy Dalekiej w Sochaczewie, wystąpiło tzw. zjawisko obsesji (obsessio). Zjawisko to różni się od opętania (possessio) tym, że nie dotyczy samego człowieka w jego władzach fizycznych i duchowych, ale rzeczy i przedmiotów (np. domu), które go otaczają, stąd w języku francuskim istnieje termin „la maison is haunted” – w tym domu straszy. Z punktu widzenia naukowego jest doświadczalnym dowodem na istnienie duchów. W czasach dzisiejszego materializmu, jest dobrą lekcją poglądową dla niedowiarków” – stwierdził ksiądz biskup Zbigniew Józef Kraszewski.
Dziś pani Joanna jest prawnikiem i niechętnie wraca do wydarzeń sprzed lat. Jak mówi, w ogóle nie rozmawia na ten temat z mediami. – To kontrowersyjny temat. Nie zależy mi, aby kogoś przekonywać, jak było i co się zdarzyło. Każdy niech widzi to na swój sposób. Dla mnie w tamtym czasie były to traumatyczne przeżycia. Ta sprawa dała mi jednak bardzo wiele. Po tym wszystkim jestem niezwykle silną psychicznie osobą. Mam inne spojrzenie na życie. Tamte wydarzenia pokazały mi coś, czego inni nie widzieli, o czym nie mają pojęcia. Jestem pewna, że pomogło mi to w życiu”.
Jerzy Szostak
W artykule wykorzystano fragmenty książki Janusza Szostaka „Widziadła” .
Fot. główne – Wiktor Wachowski
Fot. Joanny – Lech Stefański
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis