
Dla wielu II Rzeczpospolita jawi się jako raj utracony. Nic bardziej mylnego. Polska okresu dwudziestolecia to Dziki Zachód Europy w dosłownym tego słowa znaczeniu. Kraj, w którym w 1925 roku na 29 milionów obywateli odnotowano 1 115 026 przestępstw.
Okres dwudziestolecia to nie tylko dynamiczny rozwój kraju pod latach niewoli i zniszczeni spowodowanych I Wojną Światową. To także olbrzymia bieda. I to właśnie ona była przyczyną zjawiska, o którym mało kto chce pamiętać. Tym zjawiskiem była powszechna przestępczość, której skala przeraża. Napady i rabunki, zarówno w miastach, jak i na wsiach były na porządku dziennym. Można było się ich spodziewać zarówno w dzień, jak i w nocy. Dlatego na wsiach, np. na Mazowszu powoływano tzw. „struże”, czyli samoobronę wyposażoną w kije, widły, a także broń palną. Rozprawiała się ona na miejscu ze złapanymi przestępcami. A było kogo łapać. Według danych z okresu międzywojennego na przykład w okresie od 1924 do 1933 corocznie popełniano w Polsce od 2 mln do 2,5 mln przestępstw. Dla porównania, w 2019 roku popełniono ok. 430 tys. przestępstw.
Cztery kodeksy
Ta zatrważająca statystyka wynikała nie tylko z biedy, ale także z chaosu prawnego, który paraliżował system wymiaru sprawiedliwości tego okresu. Wynikało to faktu, że aż do 1932 roku w II RP obowiązywały cztery kodeksy karne. Na byłych ziemiach Cesarstwa Rosyjskiego obowiązywał kodeks karny z 1903 r. Z kolei na byłych terenach Cesarstwa
Niemieckiego – Reichsstrafgesetzbuch z 1871 r. Natomiast na obszarze terenów byłych Austro-Węgier – znowelizowany w 1852 r. tzw. Franciscana, a na pozostałych obszarach, czyli na terenie Spiszu, Orawy i Okręgu Czadeckiego, prawo karne węgierskie
(ustawa karna z 1878 r. i prawo o wykroczeniach z 1879 r).
Kresy temu chaosowi położyło wejście w życie 11 lipca 1932 roku jednolitego kodeksu karnego i prawa wykroczeń. Dodajmy, że przedwojenny Kodeks Karny był uważany w tamtym okresie za najlepszy kodeks karny w Europie i nawet zmiany ustrojowe w Polsce po II wojnie światowej nie spowodowały jego uchylenia. Komuniści zrobili to dopiero w 1969 r., ale przy uchwalaniu nowy przepisów zastosowali rozwiązania prawne z 1932 r.
Wiejskie patrole
Przestępczość w okresie międzywojennym była także na porządku dziennym i na terenie powiatu sochaczewskiego. A pamięć o tamtym bandyckim okresie przetrwała na wsiach jeszcze do lat 70. ubiegłego wieku – gdzie na przykład w Kożuszkach-Parceli, gmina Sochaczew – obowiązywała dorosłych mieszkańców „struża” i byli oni zobowiązani do patrolowania wsi po zapadnięciu zmroku.
Należy wspomnieć o tym, że oprócz plagi kradzieży na terenie naszego powiatu dochodziło i do napadów rabunkowych, podczas których bandyci nie wahali się użyć broni palnej. Jak donosił „Express Wieczorny Ilustrowany”, w nocy z 16 na 17 lutego 1928 roku we wsi Biachówka w gminie Chodaków trzej zamaskowani i uzbrojeni w rewolwery bandyci dokonali napadu rabunkowego na zagrodę gospodarza Michała Szymańskiego, któremu zrabowali 230 złotych gotówką. Podczas rabunku dwóch bandytów, którzy mieli umazane sadzami twarze i głowy owiązane chustkami, stało na czatach przed domem, podczas gdy trzeci z maską na twarzy okradał dom.
Nocna strzelanina
Do najgłośniejszego napadu z użyciem broni palnej doszło w nocy ze środy na czwartek, 11-12 kwietnia 1929 roku. Jak pisał 93 lata temu Kurier Poranny bandyci: (…) włamali się przez wyłamane kraty dwaj włamywacze do urzędu pocztowego w Sochaczewie, rozbili kasetkę podręczną, z której ukradli około 90 złotych i trochę marek pocztowych. Następnie przystąpili do rozprucia kasy dużej, w której spodziewali się większego łupu. Spłoszeni, widocznie przez kogoś, pozostawili narzędzia złodziejskie i zbiegli. Zaalarmowany posterunek policji wysłał natychmiast liczne patrole.” Dochodziła godzina 3.15, gdy z domu na ulicy Staszica na dworzec kolejowy w Sochaczewie zmierzał Piotr Walczak, posterunkowy policji w Sochaczewie. W pobliżu dworca spotkał dwóch podejrzanych osobników, zatrzymał ich i zażądał okazania dokumentów: „Zatrzymani błyskawicznym ruchem dobyli rewolwerów i obaj oddali do posterunkowego 6-8 strzałów, z których 6 ugodziło Walczaka w lewy bok, brzuch i nogę. Napadnięty policjant nie stracił przytomności, dobył rewolwer, dając w stronę bandytów dwa strzały, po których padł na ziemię” – tak zbrodnię relacjonował dziennikarz Kuriera Porannego. Według ówczesnych opisów, bandyci, widząc co się stało, zrezygnowali z podróży koleją i uciekali pieszo w stronę Wiskitek. Wkrótce, na odgłos strzałów, nadbiegli dwaj kolejarze i jeden z nich rzucił się w pogoń za uciekającymi, drugi zaś zaalarmował o zajściu dyżurnego ruchu i posterunek policji. Ciężko rannego policjanta przeniesiono do miejscowego szpitala.
Rodem z Dzikiego Zachodu
Do kolejnego równie głośnego napadu, przypominający te z westernów, doszło dwa lata później, gdy bandyci sterroryzowali podróżnych w pociągu relacji Łódź – Warszawa. Gdy pociąg znajdował się w niewielkiej odległości od stacji Sochaczew, nagle do jednego z wagonów II klasy wskoczyli trzej zamaskowani bandyci i grożąc rewolwerami, zażądali od podróżnych wydania pieniędzy – czytamy w dzienniku „Nowa Republika” z 3 kwietnia 1930 r. Jeden z pasażerów chciał nacisnąć hamulec bezpieczeństwa, lecz bandyci spostrzegli jego manewr i zagrozili śmiercią w razie zatrzymania pociągu. Przerażeni ludzie, zwątpiwszy w nadejście pomocy, poczęli opróżniać kieszenie z kosztowności. Z pomocą rabowanym przyszedł pasażer sąsiedniego przedziału, który zauważył bandytów i uruchomił hamulec bezpieczeństwa. Złoczyńcy szybko zorientowali się w sytuacji i wyskoczyli oknem, gdy pociąg się zatrzymał, a do miejsca napadu nadbiegli policjanci i kolejarze.
Podczas kilkugodzinnej pogoni policjantom udało się ująć jednego z bandytów – Zygmunta Wiśniewskiego, który był już wcześniej poszukiwany za szereg napadów rabunkowych w pociągach kursujących między Łodzią a Warszawą.
Jerzy Szostak
fot. NAC
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis