
W ubiegłym tygodniu, a dokładnie 6 lutego minęło 20 lat od pierwszego wydania Expressu Sochaczewskiego, tygodnika założonego przez Janusza Szostaka. O tym, jakie były jego początki, opowiadają pierwsi członkowie naszej redakcji.
TOMASZ POŁEĆ – Gdy wspólnie z Januszem Szostakiem zaczynaliśmy wydawać Express Sochaczewski, wierzyliśmy, że gazeta będzie ukazywać się bardzo długo. I tak się stało – właśnie obchodzimy 20-lecie istnienia tygodnika.
Skąd pomysł na taki tytuł? Pewnie stąd, że obaj pracowaliśmy wiele lat w Expressie Wieczornym i jakiś sentyment do jednego z członów nazwy pozostał. Poza tym, wydawało nam się, że słowo Express będzie się kojarzyć z szybką informacją, a jednocześnie będzie wskazywać na rzetelne informacje i bezkompromisowe teksty. I tak było i jest do dziś.
W momencie zakładania gazety byliśmy niczym bohaterowie „Ziemi obiecanej” Reymonta, którzy nie mieli nic, a założyli fabrykę. Tak było z nami. Pierwsze wydania to było wprost szaleństwo – nieprzespane noce, zawsze w niedoczasie, było nas praktycznie tylko dwóch do wszystkiego. W tamtych latach internet nie był tak szybki jak dziś i nie było możliwości, aby przesłać całą złożoną gazetę do drukarni, która mieściła się w Białobrzegach. Trzeba było zgrać całość na płytę i zawieźć fizycznie do drukarni. To było moje zadanie. Po gazety jechałem na czwartą rano do drukarni, a potem do Warszawy i Skierniewic do firm kolporterskich.
Pamiętam, że w początkach Expressu Sochaczewskiego miałem tylko jedno popołudnie wolne. Było to we wtorek, gdy już rozwiozłem gazety, a resztę przywoziłem do redakcji. Rozwożeniem po sklepach zajmował się Janusz, a ja około 14. – 15. miałem wolne!!!
Oczywiście sporo osób włączało się w pomoc, pisząc artykuły, pomagając przy składaniu, a po kilku latach wokół Expressu zgromadziła się spora grupa współpracowników. Bez nich z pewnością nie udało by się zrobić tego wszystkiego.
MARCIN ODOLCZYK – Express Sochaczewski to w zasadzie początek mojej przygody z dziennikarstwem. Oczywiście, wcześniej bawiłem się w podobne rzeczy w czasach nauki w szkole, jednak wszystko na dobre zaczęło się w lutym 2002 roku. Gdy znalazłem ogłoszenie o naborze do zespołu redakcyjnego zupełnie nowego tygodnika na ówczesnym sochaczewskim medialnym rynku, który zresztą dopiero się kształtował, postanowiłem spróbować. Pamiętam, jak przyszedłem do śp. Janusza Szostaka, szefa Expressu. Nie znaliśmy się wcześniej. Przyszedłem z gotowym tekstem próbnym, była to relacja sportowa z turnieju siatkarskiego, który odbył się w Teresinie. Nie spodziewałem się takiej reakcji Janusza. Po krótkiej rozmowie, po zapoznaniu się z moim artykułem, w pewnej chwili wypalił: – Świetnie, to mistrzostwo świata, że przychodzi ktoś do mnie z gotowym materiałem. – po czym dodał: – Na mercedesa tu nie zarobisz, ale na malucha może kiedyś tak. Zaproponował współpracę, która trwała przez ok. 18 lat. Przez tę pełnoletność nauczyłem się podstaw dziennikarstwa, poznałem tajniki pracy z tekstem. Janusz, wspaniały człowiek, wiele tłumaczył i pomagał. Potem nasza współpraca nie obejmowała już tylko prasy, ale też wydarzenia medialne, gdzie najczęściej byłem konferansjerem. W redakcji poznałem też wielu równie bardzo wspaniałych ludzi, choćby Jurka Szostaka, Tomków – Połcia, Marciniaka, Ertmana, współpracowałem ze śp. Sylwestrem Rozdżestwieńskim. Praca w Expressie, poza tym że ukształtowała mnie zawodowo, to umożliwiała mi nawiązywanie nowych znajomości. Dzięki Expressowi podjąłem potem inne prace na medialnej płaszczyźnie i nigdy tego nie zapomnę, kto był na tej drodze pierwszy. Dziękuję redakcji i wszystkim, którzy tworzyli ją na przestrzeni minionych 20 lat. Życzę kolejnych jubileuszy!
ARKADIUSZ REJMAN – Express Sochaczewski to miejsce, w którym przyszło zmierzyć mi się z dziennikarstwem – prasowym dziennikarstwem sportowym.
Od września 2001 r. rozpocząłem pracę w nowym miejscu – w Liceum Ogólnokształcącym w Sochaczewie. Sportem interesowałem się od zawsze i to właśnie sport (i wychowanie fizyczne) stał się moją pasją i pracą. Kiedy – z ciekawości – kupiłem pierwsze wydanie tygodnika, na jednej z ostatnich stron był anons, w którym informowano, że Express Sochaczewski poszukuje chętnych do współpracy w roli dziennikarzy. Budynek przy placu Kościuszki i małe pomieszczenie na piętrze, w którym znajdowała się wówczas redakcja, nie wyglądały dobrze (niedługo potem redakcja musiała przenieść się winne miejsce, a budynek rozebrano). Byli tam jednak ludzie, którzy wiedzieli, o co chodzi w dziennikarstwie – Janusz Szostak, Jerzy Szostak i Tomasz Połeć. Krótka rozmowa zapoczątkowała moją współpracę z gazetą.
Od tamtej pory zacząłem bywać na możliwie jak największej ilości wydarzeń sportowych i poznawać nowych ludzi – w tym dziennikarzy piszących o sporcie w dwóch innych lokalnych tygodnikach. W pamięć zapadły mi słowa wypowiadane wielokrotnie przez Sylwestra Rozdżestwieńskiego i Tomasza Ertmana, że: „Express to taka „wyborcza” gazetka, która zamknie się od razu po wyborach” – chodziło o wybory samorządowe w 2002 r. Minęło dwadzieścia lat, S. Rozdżestwieńskiego nie ma wśród nas, a T. Ertman współpracuje z Expressem…
Jak już było wiadomo, że Express jest projektem dłuższym niż kampania wyborcza, współpraca z kolegami po fachu zaczęła układać się dobrze, a ja czerpałem „garściami” z ich doświadczenia. Obowiązki w „redakcji sportowej” tygodnika dzieliłem z Tomkiem Marciniakiem, a było ich tak wiele, że było miejsce dla kilku innych osób, które również współpracowały z redakcją, pisząc o sochaczewskim sporcie.
Podczas pracy dla Expressu poznałem wielu wartościowych ludzi i jest to najważniejsza wartość dodana tej przygody.
TOMASZ MARCINIAK – „Jak do tego doszło, nie wiem?” – chciałoby się zacytować klasyka. „Ekspresiak” ma dwadzieścia lat. Minęło jak z bicza strzelił. Do „Expressu Sochaczewskiego” zacząłem pisać bodajże od drugiego numeru. Sport był mi zawsze bliski, a że na rynku pojawiła się nowa gazeta, która szukała ludzi do pisania m.in. o sporcie, to postanowiłem spróbować, kierując swoje kroki na plac Kościuszki, gdzie mieściła się pierwsza siedziba. Janusz Szostak od razu powiedział, że mogę zacząć pisać od najbliższego numeru i tak się zaczęło. Pierwsza siedziba ES miała swoje uroki. Tu, gdzie dziś jest kawiarnia, był przystanek autobusowy. Na dole mieścił się m.in. bar, z którego wydobywał się niezapomniany zapach smażonego oleju. Dwa pomieszczenia, jeden komputer i teksty przynoszone na kartce. Później relacje z imprez sportowych przynosiłem na dyskietce. To były czasy.
Express Sochaczewski po jakimś czasie zmienił siedzibę, ale nadal był na placu Kościuszki, tyle że na pawilonach, a następnie na rogu Staszica z Pokoju, aby ostatecznie być tu, gdzie dziś.
W sumie w redakcji spędziłem trzynaście lat, skąd przeszedłem do Radia Sochaczew. Pamiętam wycieczki na mecze wyjazdowe sochaczewskiego Orkana, które zawsze były wesołe. Dzięki temu, że mogłem pisać, poznałem wielu ludzi ze środowiska sportowego, wszedłem w to środowisko i nim przesiąkłem. Sport zawsze był moją miłością i cieszyłem się, że mogłem spełniać się jako dziennikarz. Były też sytuacje gorsze, ale przy okazji jubileuszu nie chcę o nich wspominać.
Co dało mi pisanie w Expressie Sochaczewskim? Spełnienie marzeń, poznanie środowiska sportowego w naszym powiecie i możliwość robienia tego, co kocham. „Ekspresiakowi” życzę kolejnych dwudziestu lat na rynku.
ADAM LEMIESZ – Dla mnie historia Expressu Sochaczewskiego wcale nie rozpoczęła się 2002 r. To, co najciekawsze w moich wspomnieniach, wydarzyło się wiele miesięcy przed wydaniem pierwszego numeru. Była to bez wątpienia historia determinacji i spełnienia marzeń Janusza Szostaka. Jak się szybko okazało, dla Janusza praca w sochaczewskim starostwie była tylko przystankiem w drodze do stacji docelowej. Jego temperament i osobowość zdecydowanie nie pasowały do urzędniczej rzeczywistości, nawet tak nieszablonowego miejsca, jakim był ówczesny Wydział Promocji i Rozwoju. Janusza ciągle nosiło, a wszystkie jego życiowe pasje i drogi prowadziły nie tylko do pisania, ale przede wszystkim do wydawania tytułów prasowych. W swoim portfolio miał ich przecież wiele. Jestem przekonany, że Janusz był rekordzistą w rejestrowaniu tytułów prasowych, tych zupełnie nowych i tych historycznych. Oczkiem w głowie i limuzyną flagową był oczywiście Express Wieczorny i tak naprawdę to ten tytuł stanowił oś marzeń o wielkiej prasie i nie mniejszym wydawnictwie. Dla tego tytułu poświęciliśmy wiele wspólnych wyjazdów do Warszawy, spotykając się z potencjalnymi inwestorami. W pamięci utkwiło mi spotkanie z tajemniczym Panem X, który wyjątkowo długo grał rolę poważnego inwestora. Bańka mydlana pękła, kiedy umówiliśmy się z nim w jakże egzotycznej wtedy dla mnie warszawskiej restauracji „Sofia”. Na spotkanie przyszedł facet w dwurzędowym jarmarkowym garniturze z foliową reklamówką z wytartym kwiecistym printem! Wyjazdy do stolicy miały jednak swój urok. Jeździliśmy wtedy słynnym Jankowym czerwonym fiatem palio, a Janusz był w tym czasie kierowcą nieco szalonym. Po drugie, to właśnie w tamtych latach poznałem mnóstwo niezwykle interesujących ludzi. Po trzecie, niemal każdy wyjazd kończył się spontaniczną kolacją u redaktora Radosława Rzepki. Radek, to nie tylko mistrz słowa pisanego i mówionego. Jest także doskonałym kucharzem i znawcą muzyki. Razem z Januszem pracowali w złotym okresie Expressu Wieczornego. Ich rozmowy były dla mnie lekcją nie tylko historii, ale przede wszystkim dziennikarstwa. Każda kolacja kończyła się według podobnego schematu. Radosław zarzucał na gramofon King Crimson, a Janusz zawsze mnie pytał: wiesz, kto wymyślił tytuł artykułu „Kola w puszce”? (historia ówczesnego gangstera). Oczywiście potem już wiedziałem, że twórcą był Radek. Janusz zawsze kwitował – geniusz!
Inwestor nie znalazł się, a historia potoczyła się nieco inaczej. Powstała Agencja Wydawniczo Koncertowa „Milenium”, a wraz z nią wiele zwariowanych mniej lub bardziej udanych projektów. Potem wielkie uderzenie w sochaczewskiej rzeczywistości medialnej i samorządowo-politycznej. Pierwszy numer Expressu Sochaczewskiego! Kto wtedy wróżył Januszowi sukces? Tylko ścisły krąg jego przyjaciół i współpracowników. Natomiast niemal cały „establishment polityczny” Sochaczewa czekał na rychły upadek Expressu. A tu proszę, 20 lat minęło nie wiadomo kiedy. Zanim zmieniłem swoją przestrzeń życiową na Żyrardów, zdążyłem kilka słów przelać na łamy tygodnika. Były to między innymi samorządówki bez większego znaczenia. Jednak to, co wspominam najbardziej, to cykl komiksowy „Ale kino”. Napisałem scenariusze do kilku odcinków, a rysownikami byli Stańczyk (Piotrek Czarnecki), a potem Bofzin (Łukasz Kuciński). Okazało się, że nie lada wyzwaniem jest streścić w kilku słowach opis oczekiwanego rysunku i dialogi. Tutaj musiała być wspólna z rysownikiem znajomość filmów, bowiem komiksy miały pierwowzory w kinie. Część bohaterów czerpałem z sochaczewskich realiów. Tak powstały m.in. „Braveheart. Walczne serce” (Janusz Szostak), czy „Mad Max” (Marian Wendkowski walczący z TIR-ami rozjeżdżającymi Sochaczew. Młodsi mogą nie pamiętać, że obwodnica miasta to było najbardziej pożądane przez mieszkańców dobro). Kiedyś nie miałem pomysłu na postać i popełniłem komiks „Superman”. Gość chodził w kostiumie z literką „S”. Ratował świat, a potem nagle rozpił się, załamał i skończył tak sobie. To miała być fabuła bez żadnego kontekstu, po prostu efekt mojej pustki w głowie. Jednak po tym komiksie rozpętała się gigantyczna awantura. W tej postaci odnalazł siebie nieżyjący już jeden z bardzo znanych sochaczewskich działaczy związkowych. Zapewniam nawet teraz, że to był przypadek.
Nie mniej radości sprawiało mi używanie wyobraźni do tworzenia opowieści do cyklu „Dziwne zjawiska”. Wymyślałem niestworzone historie, które podobno broniły się! Na łopatki zaś rozłożył mnie Tomasz Połeć, który tworząc jeden z odcinków opisał swoją historię, w której goniła go zjawa psa wielkości cielaka. Padłem wtedy ze śmiechu.
Osobną historię stanowi powieść w odcinkach „Wiatr znad Bzury”. Oczywiście nie pisałem jej, ale byłem wiernym fanem, mimo że w pewnym momencie autor… no dobrze autorka Weronika Maria Siechniewicz – Teves pogubiła się w czasie i przestrzeni. Wisienką na torcie był wywiad i zdjęcia pisarki. Dla mnie to był hit.
Dużo wspomnień, kilku fantastycznych ludzi, którzy przeplatali się w mojej „Expressowej” historii, a ja miałem tylko 1500 znaków na wspomnienia.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis