JAK RODZIŁA SIĘ RUGBOWA LEGENDA (cz. I)

Reklamy

Były to czasy świetności rocka i długich włosów u mężczyzn. W Polsce więdła komuna. Na świecie swoje najlepsze płyty nagrywali panowie z Led Zeppelin. W Stoczni Gdańskiej Edward Gierek rzucił historyczne pytanie: „Pomożecie?”, a Muhammad Ali stoczył za oceanem słynną walkę z Joe Frazierem. Były to w końcu czasy, gdy w Sochaczewie rodziła się legenda. Legenda najbardziej rugbowego miasta w Polsce.

Wszystko zaczęło się jesienią 1971 roku. Właśnie wtedy, z inicjatywy Polskiego Związku Rugby, zorganizowany został w Sochaczewie pokazowy mecz reprezentacji Polski seniorów z kadrą młodzieżową. Wydarzeniu przyglądało się z trybun kilka tysięcy widzów.
– Oni tak rzucali wtedy te widowiska po różnych miastach, żeby zaszczepić rugby w Polsce – wspomina Marian Wendkowski – Wreszcie padło na Sochaczew. Kocham sport, więc jak wielu innych poszedłem zobaczyć, o co w tym wszystkim chodzi.
Pierwsze zetknięcie z rugby wywoływało w widzach różne, skrajne nieraz emocje. Było zaciekawienie, ale wielu drwiło, inni z politowaniem kiwali głowami. Kto by wtedy – pod koniec 1971 roku – przypuszczał, że nie minie nawet 15 lat, gdy Stanisław Sawicki, trener Budowlanych Łódź stwierdzi, w wywiadzie dla „Głosu Robotniczego”, że „Sochaczew jest najbardziej rugbowym miastem w Polsce.” Tym bardziej, że trenerowi łódzkich rugbistów nie chodziło tylko o dobrą grę naszych zawodników, ale także o niespotykane nigdzie indziej w Polsce wsparcie ze strony publiczności.
– Jajowata piłka. Jakieś młyny, nie młyny. Na początku nikt nie wiedział, o co chodzi. Była kupa śmiechu, ale też zainteresowanie – snuje wspomnienia Wendkowski. Kilka dni po meczu nastąpiło historyczne już spotkanie młodych zapaleńców, których śmiało można nazwać „ojcami założycielami” sochaczewskiego rugby.
Edward Grzelak, Bogdan Pietrak i Marian Wendkowski, gdyż o nich mowa, przeprowadzili męską rozmowę i stwierdzili, że ten sport jest dla nich. – Ja na przykład grałem w piłkę ręczną – wspomina Wendkowski – a Grzelak to był silny chłop, dobry zapaśnik, natomiast Pietrak doskonały biegacz. Pogadaliśmy i zrodziła się myśl, że założymy drużynę rugby, że chętni na pewno się znajdą.
Młodzieńcy przypomnieli sobie o Stefanie Wydlarskim, nauczycielu, który grał w rugby w AZS Warszawa i Lotniku Warszawa. Był też członkiem reprezentacji Polski.

Odmowa ich nie zraziła

Do legendy przeszła już relacja Wydlarskiego, wielokrotnie cytowana w różnych źródłach, z pierwszego spotkania z młodymi zapaleńcami. „Proszę sobie wyobrazić taką scenę: Siedzę z córką w kawiarni i pijemy herbatę pod wielkie ciacha z kremem” – opowiadał trener wysłannikowi pisma „Sportowiec”, pod koniec 1975 roku – „Do lokalu wchodzi pięciu rosłych chłopaków i przysiadają się do nas. Namawiają mnie i przekonują, żebym do nich przystał. Ledwie się opędziłem. Po kilku dniach znów mnie znaleźli, tym razem w szkole. Prowadziłem lekcję, wtargnęli do klasy i powtarzają to samo. Więc im tłumaczę, że nie mają zielonego pojęcia o rugby. Aby założyć drużynę, nie wystarczy jedynie raz w życiu zobaczyć mecz! To nie ping pong. A oni swoje, i tak w kółko.” .
Po latach Marian Wendkowski potwierdza tę relację: – Pierwsze spotkanie miało miejsce w kawiarni państwa Felczaków, przy ulicy Traugutta – wspomina były rugbista – „Dajcie sobie spokój, bo nie podołacie. Ja wiem, jak to wygląda od podszewki” – usłyszeliśmy wtedy. Po prostu Wydlarski realnie podszedł to tematu. Wiedział, ile pracy to kosztuje, że trzeba mieć fundusze, stroje, boisko itd.
Pierwsza odmowa nie zraziła jednak młodzieńców. Byli tak zdeterminowani, że przeprowadzili drugą szarżę, jadąc do Chodakowa, do szkoły, w której Wydlarski uczył wtedy wf, geografii i historii.
Rozmowa odbyła się w progu klasy. Przyszły trener ponownie odmówił i próbował zamknąć drzwi. Wtedy jeden z chłopaków, włożył między drzwi nogę i oznajmił, że ostatni raz proszą o pomoc. Chyba właśnie ten moment przesądził o wszystkim. „Przeczułem, że łatwo się nie poddadzą i miałem rację. (…) Wiedziałem już – chwycili mnie i nie puszczą…” – relacjonował trener po latach.
– Wydlarski dał wtedy słowo honoru, że przyjdzie w umówione miejsce i już wiedzieliśmy, że zgodzi się poprowadzić drużynę. Przyszedł i tak wszystko się zaczęło – opowiada Marian Wendkowski.

Niegrzeczni chłopcy

W krótkim czasie na ulicach miasta pojawiły się ogłoszenia o naborze do drużyny. Szukano też wśród znajomych i osób, które mają jakieś pojęcie o sporcie. Zaznaczyć jednak trzeba, że dobrymi rugbistami okazywali się też ludzie, którzy dotąd żadnej dyscypliny sportowej nie uprawiali.
Szybko zebrano ponad 20-osobową grupę. Wtedy też w drużynie znaleźli się m.in. Krzysztof Ciesielski, Włodzimierz Włoszek, słynny później „Dżudżu” oraz Stanisław Kamiński.
– Sportem zajmowałem się od zawsze. W wieku 10 lat trenowałem judo, potem zapasy wraz ze Staszkiem Kamińskim – wspomina dziś Włodzimierz Włoszek – Byłem też zawsze duży facet. W ogólniaku ważyłem 110 kilo. W tamtym czasie kręciło się w mieście trochę łobuzerki i my ze Staszkiem to całe towarzystwo rozstawialiśmy. Jak nam któryś podpadł, to nawijałem takiego na kolano, a Staszek młócił. Rękę miał wciętą, więc góra do czterech uderzeń wytrzymywali – śmieje się Dżudżu. – Nie dało się nas nie zauważyć. Staszek poszedł potem w zapasy, był mistrzem Polski, ale na początku tworzyliśmy pierwszą linię młyna – dodaje.
– Był rok 1972. Miałem wtedy 16 lat, ważyłem prawie 100 kg i wydawało mi się, że na wiele mnie stać – wspomina z kolei Stanisław Kamiński – Przyjaźniłem się z Włodkiem Włoszkiem, pseudonim „Dżudżu”. Był ode mnie 2 lata starszy, ale byliśmy jednakowej postury i wyglądaliśmy jak bracia. Zresztą wiele osób myślało, że nimi jesteśmy, bo ubieraliśmy się i nawet zachowywaliśmy podobnie.
Pewnego dnia na ulicy podszedł do nich jeden z braci Pietraków: – Bogdan albo Irek. Mówiliśmy wtedy na nich „Liloki”. Zaproponował, żebyśmy przyszli na trening rugby, bo mamy idealne warunki do gry w młynie. Nie bardzo wiedzieliśmy, o co mu chodzi, ale kojarzyliśmy, że tam w czasie gry się biją i chyba to przesądziło, że zjawiliśmy się na treningu. Od razu gra w rugby mi się spodobała. Mogłem się wyżyć na boisku – wspomina mieszkający dziś na Mazurach Kamiński.
– Rugbiści mnie namawiali, żebym na trening przyszedł – opowiada Krzysztof Ciesielski, późniejszy trener sochaczewskiej drużyny i zawodnik, który w reprezentacji Polski rugby rozegrał 33 spotkania – Nie bardzo miałem na to ochotę. Grałem już w piłkę nożną. Gdzie tam na jakąś jajowatą piłkę będę chodził. Tak wtedy myślałem. Drużyna miała już wtedy treningi o 20. wieczorem, w technikum mechanicznym. Raz poszedłem i już zostałem – wspomina.
Co go przekonało? – Za młodu byłem niegrzeczny chłopak i na tym treningu po prostu się wyżyłem. Byłem w swoim żywiole. Moja mama, jak zobaczyła te treningi, to kategorycznie zabroniła mi tam chodzić. Byłem już jednak dorosły. Miałem te swoje 19 lat i zostałem – opowiada.
Ciesielski uważa, że rugby przyciągnęło wielu niegrzecznych chłopców: – To tak, jak z boksem. Gdy coś takiego powstaje, w pierwszej kolejności przychodzą ci krnąbrni, z różnych środowisk. Wszyscy, którzy chcą spróbować i się sprawdzić. Wielu też było takich, którzy przyszli do rugby z piłki ręcznej, jak Maniek Karaluch czy Witek Zieliński – dodaje.

Podziękowania od milicji

Relację o – nie do końca grzecznych – początkach sochaczewskiego rugby, potwierdza fragment artykułu w cytowanym już „Sportowcu” – najpopularniejszym wtedy piśmie sportowym w Polsce: „Ludzie przychodzili tu z różnych środowisk” – pisze na łamach tygodnika Janusz Świerczyński – „Od mamy i po kolegium. Z grzeczną fryzurą i ze znakami na ciele oznaczającymi przynależność do grupy. W tej twardej walce na boisku, w ostrych, bezpośrednich starciach trzeba było zapanować nad odruchami i znaleźć nową twarz.” Autor wspomina o leczniczym wpływie rugby i o gromadzonych w archiwach klubu podziękowaniach od milicji, ponieważ dzięki rugby w Sochaczewie znacznie zmniejszyła się ilość interwencji.
Co przekonało do rugby młodych zapaleńców? Wendkowski mówi, że inne dyscypliny są bardzo jednostronne. Natomiast w trening rugby wchodzi wiele elementów: siła, szybkość, kondycja, ale też spryt, pomysłowość: – To bardzo wszechstronny sport, w którym można się w pełni zrealizować.
– Co mnie przekonało do rugby? To był chyba ten głęboki oddech podczas wypadów do lasu. Biegi, budowanie kondycji. Bezpośredni kontakt ze świeżym powietrzem, które zawsze sobie ceniłem – mówi z kolei Włoszek – Ponadto rugby jest o wiele bardziej widowiskowe od zapasów – dodaje.
Raczkująca drużyna nie miała jednak opiekuna. Wtedy – jak opowiada Wendkowski – Ireneusz Pietrak, w ramach ogniska Towarzystwa Krzewienia Kultury Fizycznej działającego w zakładzie Energomontaż Północ, zorganizował salę do ćwiczeń na dwie godziny tygodniowo.
Na arenie wydarzeń pojawił się też człowiek, który wyraził zgodę na funkcjonowanie rugbistów pod skrzydłami Energomontażu. „Od samego początku, aż po dziś dzień towarzyszy drużynie jako jej kierownik Edward Kobek” – pisał o nim „Sportowiec”, w 1975 roku. – „Inżynier z Energomontażu, specjalista od konstruowanych tam żurawi zapalił się do tego sportu nie mniej niż zawodnicy.”

Wola walki była silna

Rozpoczęły się zatem pierwsze treningi – jeszcze bez piłek. Budowanie kondycji, rozwój ogólny. Mozolne poznawanie przepisów, technik i niuansów gry w rugby. Przełom nastąpił, gdy drużyna dostała pierwsze piłki, przekazane im przez Leona Radzikowskiego, ówczesnego prezesa Polskiego Związku Rugby.
Wydlarski zrobił im z tej okazji niespodziankę. Jak gdyby nigdy nic przyszedł na kolejny trening w sali i nagle rzucił zawodnikom piłki: – Dziwnie się odbijały. Każda poleciała w inną stronę. Dotychczas myśleliśmy, że piłki są ciężkie, bo rzuca się je obydwiema rękami. Tymczasem okazały się bardzo lekkie – wspomina ten moment Wendkowski. – To było zupełne zaskoczenie – dodaje.
– Dzisiaj może to zabrzmieć dziwnie, ale wszystkiego musieliśmy uczyć się od podstaw. Jak prawidłowo trzymać piłkę, jak wiązać buty, by kokardki nie wystawały itp. – wspomina Włodzimierz Włoszek.
– Tak naprawdę, na początku wiedział coś o rugby tylko nasz trener, Stefan Wydlarski. Reszta, to byli sportowcy z ulicy – relacjonuje Stanisław Kamiński – Były też jednak wyjątki: Maniek Wendkowski „Kalosz” i Bogdan Kuran „Kogut”, grali kiedyś w piłkę ręczną w Unii Boryszew – dodaje.
Treningi nabrały rozmachu. – Myśmy tak szarżowali na parkiecie, jakby to była trawa albo gąbka. Nie zwracaliśmy uwagi na kości ani nic innego – opowiada Wendkowski.
– Popełnialiśmy wiele błędów, ale wola walki była tak silna, że nam było wszystko jedno, czy tę piłkę trzeba trzymać wzdłuż, czy za czubek. Liczyło się tylko, żeby zanieść ją na pole punktowe – dodaje Włoszek.
„Rugby na sali!” – dziwił się Janusz Świerczyński w cytowanym już artykule i pisał: – „Później okazało się, że był to bojowy chrzest. Ci, którzy przetrzymali zimę trenując w takich warunkach, oprócz umiejętności uodpornili się na przyszłe przeciwności losu.”
Ciąg dalszy za tydzień.
Wojciech Czubatka

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz